To, co najbardziej uderzyło mnie w osobowości profesora Piotrowicza, a nasz kontakt trwał prawie trzydzieści lat (1928-1957), to poczucie obowiązku, który wiązał z tytułem profesora najstarszej polskiej Uczelni, ale również świadomość zaszczytu, jakim obdarzał on nosiciela tej godności. Opowiadał mi profesor, kiedy nasze stosunki nabrały bardziej zażyłego charakteru, jak to, po powołaniu go na świeżo kreowaną w Uniwersytecie Jagiellońskim katedrę historii starożytnej (1922), ówczesny rektor, znakomity fizyk Władysław Natanson zaprosił młodych profesorów (Ludwik Piotrowicz miał wtedy trzydzieści sześć lat) do swej willi przy ul. Studenckiej 3, gdzie dziś mieszczą się zakłady uniwersyteckie, w tym również historii starożytnej oraz historii i kultury Bizancjum. Tutaj, w wielkim salonie, lokaj serwował kawę, likiery, cygara. Rektor Natanson w przyjacielskiej rozmowie wprowadzał młodych profesorów w to, co było specyficzną atmosferą Uniwersytetu Jagiellońskiego, w obowiązki ciążące na profesorze, ale również w przywileje wiążące się z tym zaszczytem. Wysoką pozycję profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego najlepiej chyba charakteryzuje wypowiedź Z. Łazugi, autora książki Michał Bobrzyński. Kiedy rozważana była w roku 1907 kwestia osoby przewidzianej na stanowisko namiestnika Galicji, wybór padł właśnie na M. Bobrzyńskiego, bo godność profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego jakby z góry go na to stanowisko, przecież reprezentanta cesarza, predestynowała. Te szczytne zasady stanowiły też wytyczne jego drogi życiowej, a więc świadomość, poczucie obowiązków i odpowiedzialności, ale też dumy z osiągniętej pozycji, dającej wiele przywilejów, które też przekazał swoim uczniom. Szkoda, że ta piękna tradycja przerwana została przez okupację i późniejsze wydarzenia.
Ale droga życiowa Ludwika Piotrowicza nie była ani łatwa, ani lekka. Środowisko rodzinne, w którym przyszło Piotrowiczowi dorastać, było bardzo skromne. Ludwik, urodzony w 1886 roku, był drugim synem Marii i Sebastiana Piotrowiczów. Ojciec pełnił funkcję oficjalisty sądowego, po jego śmierci trud wychowania i wykształcenia dziewięciorga dzieci spadł na matkę, która swe obowiązki wypełniała z oddaniem. I dziś jeszcze, kiedy ogląda się skromny domek bocheński o dwóch pokojach, nie można nie podziwiać tej gromadki, przecież sporej, która w tych skromnych warunkach przeżyła lata, dorastając i kształcąc się na różnym poziomie. W rodzinie bowiem Piotrowiczów, jak w wielu innych w ówczesnej autonomicznej Galicji, panowała szczególna atmosfera. Rodziny nie dysponujące majątkiem myślały o tym, by zapewnić dzieciom odpowiednie wykształcenie dające dostęp do państwowej posady, zapewniającej prestiż osobisty, a w końcu emeryturę. Nie inaczej było w rodzinie Piotrowiczów. Dwóch synów, najzdolniejszych, a to Ludwik i Karol (ur. w 1901 roku), po ukończeniu gimnazjum bocheńskiego rozpoczęło studia uniwersyteckie w Krakowie; inni ukończyli szkoły średnie, nauczycielskie czy handlowe. Ludwik wybrał cieszącą się w tym czasie wysoką renomą filologię klasyczną, Karol zaś, po wielu latach, historię. Ten wielki wysiłek rodziny i stypendium, na które przecież trzeba było sobie zapracować, wytworzyły u młodego słuchacza spotęgowane później poczucie obowiązku intensywnej pracy jako zadośćuczynienia za poniesione koszty. Filologia klasyczna cieszyła w Uniwersytecie Jagiellońskim wielkim prestiżem głównie dzięki osobie najwybitniejszego w skali europejskiej latynisty Kazimierza Morawskiego, przybysza z zaboru pruskiego, przyszłego w odrodzonej Rzeczypospolitej prezesa Polskiej Akademii Umiejętności. Był to nie tylko znakomity uczony, ale również człowiek o zdecydowanie konserwatywnych przekonaniach, co nie mogło pozostać bez wpływu na jego uczniów. Taka zresztą panowała podówczas atmosfera w Krakowie, centrum tzw. stańczyków.
Kazimierz Morawski, uczony o szerokich horyzontach ogarniających całość nauki w jej stałym rozwoju, dostrzegał luki w uprawianych w Uniwersytecie dyscyplinach. Dążąc do ich zapełnienia, a miał na myśli bujnie już w owym czasie rozwijającą się na Zachodzie historię starożytną, sam z pozycji filologa usiłował ją ożywić, publikując kilka książek. Znalazł jednak wkrótce właściwe rozwiązanie, kierując swoich najzdolniejszych uczniów na studia w tym zakresie. Jednym z nich był właśnie Ludwik Piotrowicz. Po studiach w latach 1910-1912 w ówczesnym światowym centrum naukowym, Berlinie, zwłaszcza u znakomitego znawcy starożytnego Wschodu Edwarda Meyera (zresztą niezbyt przychylnego Polsce i Polakom), mógł L. Piotrowicz po powrocie i krótkim stażu w Gimnazjum Nowodworskiego przystąpić do habilitacji (1919) i w tym samym roku objąć kierownictwo nowo utworzonej w Uniwersytecie Poznańskim katedry historii starożytnej. W Krakowie jeszcze takiej katedry nie było. Wytrwał jednak na tym stanowisku tylko trzy lata. W roku bowiem 1922 zaszły dwa wydarzenia, które miały zadecydować o jego przyszłym życiu. Oto Uniwersytet Jagielloński powołał L. Piotrowicza na katedrę historii starożytnej, którą miał kierować aż do swego zgonu w roku 1957, a więc przez lat trzydzieści pięć. Działalnością swą miał Ludwik Piotrowicz wykroczyć daleko poza ramy Uniwersytetu, służąc społeczeństwu radą i wiedzą na wielu polach.
Równie silnie z Krakowem związał go związek małżeński zawarty w roku 1922 z Zofią Rozwadowską, córką profesora gimnazjalnego Józefa. Był on posiadaczem wielkiej kamienicy z ogrodem, położonej na rogu ulic P. Michałowskiego i J. Kochanowskiego, dziś przekazanej testamentem na rzecz Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ogród ten stanowił miejsce wytchnienia dla profesora po pracy przy biurku, po zajęciach dydaktycznych i organizacyjnych, których mu nigdy nie brakowało. W kamienicy natomiast młodzi państwo Piotrowiczowie zajmowali wraz z rodzicami pani Zofii, która była jedynaczką, ogromne, siedmiopokojowe mieszkanie, zatrudniając kilkoro służby.
Początkowo skromne były pomieszczenia nowego Zakładu. Mieścił się on na czwartym piętrze budynku położonego przy ulicy Jagiellońskiej, a wejście do niego, dziś zamurowane, usytuowane było naprzeciw tylnej bramy Collegium Novum. Zakład zajmował niewielki pokój, umeblowany skromnie meblami wydzielonymi ze starych zasobów Uniwersytetu. Ale dzięki energii i zapobiegliwości profesora przeniesiony został do Pałacu pod Baranami. Na I piętrze Zakład zajmował dwa duże pokoje. Był to poważny postęp. Po wojnie, dzięki staraniom profesora, Zakład przeniesiono do nowego lokalu przy ulicy Studenckiej 3. Obejmował wówczas gabinet profesora, pokój asystentów, bibliotekę i salę wykładową, początkowo na parterze, później na I piętrze. Był to poważny sukces młodej przecież dyscypliny, ale reprezentowanej przez prof. Ludwika Piotrowicza, który w tym czasie w szerokich kołach Uniwersytetu zyskał przydomek „Mistrza”, uznawany i używany przez kolegów. Jego ogromna pracowitość, dokładność w pracy, punktualność znalazły uznanie władz Uniwersytetu, które po przejściu na emeryturę (1935) profesora Leona Sternbacha zleciły Piotrowiczowi funkcję przewodniczącego Komisji Egzaminów Magisterskich, ważnego ogniwa działalności Uczelni. Pełnił on zresztą różne funkcje naczelne w różnych organizacjach studenckich, służąc im swoim rosnącym autorytetem.
Ale, niezależnie od wkładu profesora w życie Uniwersytetu, na podkreślenie zasługuje jego wysiłek naukowy. Świadomy znaczenia nowych dyscyplin rozszerzających naszą wiedzę o starożytności, wiele miejsca poświęcił studiom papirologicznym. Studiował przez kilka miesięcy w Paryżu pod kierunkiem wybitnego papirologa Pierre’a Jougueta teksty papirusowe, a owocem tych studiów było wiele poważnych prac, które zyskały uznanie w kręgu fachowców. Szczególnie jednak interesował się numizmatyką, zwłaszcza rzymską. Profesor doceniał jej znaczenie, moneta bowiem stanowiła bezpośredni dokument pochodzący ze starożytności; nie bez przyczyny zatem numizmatyka wyodrębniła się wreszcie jako niezależna dyscyplina rządząca się własnymi prawami. Profesor posiadał bardzo cenny zbiór monet, o czym mogliśmy się przekonać w czasie ćwiczeń seminaryjnych; było to dla nas przeżycie, obcować ze złotymi czy srebrnymi monetami rzymskimi. Na temat losów tej cennej kolekcji po śmierci profesora nic mi nie wiadomo. To zainteresowanie numizmatyką zaowocowało wyborem go na prezesa Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego i redaktora „Wiadomości Numizmatycznych”, w których często publikował artykuły, zwłaszcza o nowych znaleziskach monet, nie tylko zresztą rzymskich.
Wyniesione ze studiów u E. Meyera, ostatniego uniwersalisty, zainteresowania Wschodem starożytnym, zwłaszcza Asyrią, przyniosły plon w postaci obszernego studium pt. Upadek Asyrii w świetle nowo odkrytej kroniki babilońskiej (Kraków 1925). Praca ta po dziś dzień zachowała swą wartość naukową, jak mogłem się przekonać w toku przewodu habilitacyjnego orientalisty poznańskiego prof. Stefana Zawadzkiego, którego rozprawa pt. Upadek Asyrii a stosunki medyjsko-babilońskie w świetle kroniki Nabopolasara (Poznań 1987), do tej pracy nawiązuje. Ale uwagę profesora przyciągał przede wszystkim Rzym i jego historia. Toteż, kiedy wielkie wydawnictwo znane pod firmą Trzaska, Evert i Michalski przystąpiło do wydania Wielkiej Historii Powszechnej, nie było wątpliwości, że do niego zwrócą się wydawcy z propozycją opracowania historii Rzymu. Opublikowane w roku 1934 “Dzieje rzymskie”, imponujących rozmiarów, obejmujące prawie dziewięćset stron tekstu, pierwsze i jedyne dotąd w takiej objętości w polskiej literaturze naukowej, i dziś jeszcze budzą uznanie i zainteresowanie, czego dowodem jest przygotowanie ich reprintu przez wydawnictwo Kurpisz. W dowód uznania za ten owoc wieloletniej pracy, Polska Akademia Umiejętności powołała Piotrowicza w roku 1937 na swego członka-korespondenta. Warto chyba również odnotować, że grono uczniów profesora w 60. rocznicę ukazania się “Dziejów rzymskich” wydało pod auspicjami Uniwersytetu Jagiellońskiego dzieło pt. “Starożytny Rzym we współczesnych badaniach. Liber in memoriam Lodwici Piotrowicz” pod redakcją Józefa Wolskiego, Tadeusza Kotuli i Andrzeja Kunisza (Kraków 1994).
Znając dynamiczną naturę Piotrowicza, nie można przypuszczać, by obce mu było życie polityczne międzywojennej Polski. Wyniesione z domu rodzinnego nastawienie religijne, kultywowane również po ślubie z głęboko religijną p. Zofią, orientowało go w kierunku Chrześcijańskiej Demokracji i bliskich kontaktów z arcybiskupem krakowskim, przyszłym kardynałem, księciem Adamem Stefanem Sapiehą, a więc ku tym trendom, które nabrały żywszych akcentów po zamachu majowym i skierowały go w kręgi frontu Morges. Opowiadał mi profesor, kiedy rozmawiałem z nim w gabinecie: na tej kanapie siedział z jednej strony arcybiskup Sapieha, z drugiej generał Władysław Sikorski. A jak te czasy były niebezpieczne dla opozycji — świadczą o tym losy profesora Wacława Sobieskiego, którego katedra została zlikwidowana, a on sam posłany na emeryturę, co w konsekwencji spowodowało jego przedwczesną śmierć. Profesor Piotrowicz zachował w tej sytuacji godną postawę, poglądów swoich nie zmienił i głosił otwarcie swoje credo. Jak dalej potoczyłyby się wypadki, trudno powiedzieć, wybuch wojny przekreślił dotychczasowe rozgrywki polityczne.
Państwo Piotrowiczowie przebywali w dniu 1 września w Krakowie po powrocie z ukochanego Zakopanego. Nikt nie przewidywał, że rozpoczął się okres martyrologii, która miała trwać dziesiątki lat. Społeczeństwo Krakowa w przewidywaniu ciężkich kontaktów z okupantem powołało z inicjatywy ks. arcybiskupa A. S. Sapiehy Komitet Obywatelski pod jego przewodnictwem. Sekretarzem ustanowiono profesora Piotrowicza, którego zdolności organizacyjne były powszechnie znane i doceniane. Wkrótce jednak wybuchł kryzys, wywołany decyzją, władz Uniwersytetu, by rozpocząć normalne zajęcia roku akademickiego 1939/40. Spowodowało to furię władz niemieckich, zwłaszcza gestapo, które uderzenie w polską inteligencję postanowiło rozpocząć od ataku na cieszący się w świecie powszechnym szacunkiem Uniwersytet Jagielloński. W dniu 6 listopada zwabionych podstępnie do Collegium Novum pracowników Uczelni gestapo aresztowało, by zniszczyć ich fizycznie w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem. W liczbie aresztowanych znalazł się również Ludwik Piotrowicz. Fala oburzenia, która ogarnęła świat na wiadomość o tym bezprzykładnym akcie gestapo, zwłaszcza wobec informacji o coraz liczniejszych wypadkach śmierci maltretowanych fizycznie i psychicznie uczonych, doprowadziła do zwolnienia starszej profesury w dniu 8 lutego 1940. Wypadki te są zbyt znane, by się nad nimi rozwodzić. Uratowani z obozu zagłady wrócili do Krakowa, by w dalszym ciągu służyć ojczystej sprawie. I nie inaczej było w wypadku Ludwika Piotrowicza. W powstałej w roku 1940 polskiej organizacji pod nazwą Rada Główna Opiekuńcza (RGO) przypadła mu ważna i odpowiedzialna funkcja prezesa RGO na obszarze Krakowa, a więc stolicy tzw. Guberni. Ta ważna organizacja, której celem było niesienie pomocy najbiedniejszym, zwłaszcza wysiedleńcom z terenów włączonych do Rzeszy ale również więźniom, funkcjonowała głównie dzięki ofiarności polskiego społeczeństwa, ziemian, rzemieślników i kupców. Nie wszyscy jednak tak pojmowali rolę RGO, uważając ją za zbędne ogniwo niemieckiej propagandy wprowadzające w błąd opinię światową co do jej celów. W prasie podziemnej mnożyły się ataki, również na osobę Ludwika Piotrowicza. Przybrały one na sile, kiedy zmuszony był z ramienia RGO zabrać głos w czasie uroczystości otwarcia polskiego teatru powołanego przez Niemców. A przecież odmowa wystąpienia, po niedawnej absencji delegata RGO na uroczystościach dożynkowych, wywołałaby gwałtowną reakcję władz niemieckich, które groziły wstrzymaniem dotacji dla Rady, co groziło nieobliczalnymi konsekwencjami dla akcji niesienia pomocy potrzebującym. Świadomy ryzyka, ale też odpowiedzialności, jaka na nim spoczywała, profesor Piotrowicz zdecydował się przemówić.
Minęła wojna, w nowym układzie stosunków podziemna kampania przemieniła się w otwartą nagonkę wychodzącą głównie ze słabo zorientowanych kół warszawskich, choć również i krakowskich. Wybór Ludwika Piotrowicza na członka czynnego Polskiej Akademii Umiejętności stał się zaczątkiem gwałtownej kampanii prasowej, która wprost oskarżyła go o kolaborację. Był to najcięższe oskarżenie, jakie mogło spotkać Polaka. Wprawdzie, to trzeba podkreślić z naciskiem, powołana przez rząd specjalna komisja, która zjechała do Krakowa, formalnie oczyściła profesora z wszelkich zarzutów, jakże krzywdzących, i w pełni go zrehabilitowała. Jednak trudne przejścia, u których podłoża leżały też zapewne względy polityczne, postawa bowiem ideowa profesora nie była nikomu tajna, sprowadziły na niego kryzys zdrowotny, zwłaszcza kiedy spotkała go nowa, bolesna przykrość. Oto wybranemu przez Radę Wydziału Filozoficzno-Historycznego dziekanem na znak aprobaty kolegów dla jego postawy obywatelskiej, Ministerstwo odmówiło zatwierdzenia. Ten konflikt między władzą i jej zwolennikami a resztą społeczeństwa ujawnił się również na płaszczyźnie czysto naukowej. W czasie Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich we Wrocławiu w roku 1948 doszło do ostrego zatargu między działającymi chyba z przekonania profesorami J. Kostrzewskim i T. Lehrem-Spławińskim a prof. L. Piotrowiczem. Chodziło o obecność Germanów na ziemiach polskich. Występującym z pozycji podówczas dominującej, ale dziś zupełnie zdyskredytowanej, przekonania o wczesnej obecności Słowian — już w tzw. okresie łużyckim — na ziemiach polskich, i posługującym się wątłymi argumentami językowymi replikował prof. Piotrowicz, odwołując się do źródeł literackich i opowiadał się za obecnością Germanów, Gotów i Gepidów na ziemiach polskich w I—III wieku po Chrystusie.
Te i inne konflikty, o których była mowa powyżej, doprowadziły do kryzysu zdrowotnego wymagającego interwencji lekarzy. Pojawiła się w ostrej formie cukrzyca, konieczność usunięcia woreczka żółciowego, wzmogły się dolegliwości sercowe. Profesor był jednak w dalszym ciągu czynny, a coroczne wakacyjne wyjazdy do Zakopanego, ulubionego miejsca pobytu, miały wzmocnić nadwątlony organizm. Jednakże właśnie tutaj nastąpiła katastrofa. Po gwałtownej burzy i nagłym spadku ciśnienia, w sytuacji, która nie jest mi dobrze znana, profesor doznał rozległego wylewu, który go częściowo sparaliżował. Mimo ofiarnej pomocy kolegów, w tym profesora Jana Miodońskiego, a także dyrektora Muzeum Tatrzańskiego, bardzo zaprzyjaźnionego, J. Zborowskiego, wylew nie cofnął się i 23 sierpnia 1957 w 71. roku życia, a więc w wieku, który trudno uznać za podeszły, Ludwik Piotrowicz rozstał się z tym światem. Bracia jego, jeśli nie zginęli w obozach czy łagrach, jak Michał i Karol, dożyli późnego wieku, np. Antoni zmarł przeżywszy 86 lat.
Cechowało profesora, bo może i o tym warto wspomnieć, głębokie poczucie obowiązków wobec rodziny. Siostrę, która cudem uratowała się z powstania warszawskiego, przygarnął wraz z córką w swej kamienicy, bratanka Jana, wywiezionego do Niemiec na roboty przymusowe, wspomagał finansowo, innego bratanka przyjął do siebie i umożliwił mu studia w Uniwersytecie.
Profesor Ludwik Piotrowicz odszedł fizycznie, ale pozostał po nim spadek nieoceniony By wyrazić się krótko, bo tylko taka forma jest właściwa, chciałbym nawiązać do słów wyrytych na kamieniu: Ne cedat Academia. Człowiek, cząstka tej Akademii, nie może się cofnąć. Tej maksymie profesor Ludwik Piotrowicz pozostał wierny przez całe życie.
Tekst został zamieszczony w: Uniwersytet Jagielloński. Złota księga Wydziału Historycznego, pod redakcją Juliana Dybca, Kraków 2000, s. 272-277.
Autor biogramu: Józef Wolski